Moja Kasia zechciała się z Wami podzielić swoimi wrażeniami z pobytu na żaglach na Mazurach – zatem zapraszam serdecznie na wpis autorstwa Kasi:D
Ach te Mazury…
Zakładałam, że w tym roku nie pojadę nigdzie w czasie wakacji… w końcu czekam na egzamin, nie wiem kiedy będzie, więc nie mogę nic zaplanować… przyzwyczaiłam się do tej myśli, choć muszę przyznać że nie napawała mnie radością… w końcu od tak dawna marzę o wyjeździe, ale nie byle jakim. Od bardzo dawna „chodzą” za mną moje ukochane góry. Co gorsza, znalazłam ofertę wakacji wprost idealnych… 5 dni na szlaku, przejście przez całe Tatry, noce w schroniskach… bajka… tylko co z tego?? I tak nie mogę pojechać 🙁 Ale jeśli w przyszłym roku też będą takie cudo organizować to pojadę… koniecznie!
I tak, żyjąc sobie z myślą o wakacjach w Łodzi umówiłam się na spotkanie z koleżanką… od słowa do słowa okazało się, że za parę dni jedzie na Mazury, potem na spływ, aż w końcu ląduje w Chorwacji… pozazdrościć… musiałam mieć rozmarzony wzrok, kiedy mi o tym mówiła, bo nawet nie zorientowałam się kiedy zaczęła mnie namawiać, abym pojechała razem z nią… nie, nie na wszystkie trzy wypady… na jeden… na Mazury, na żagle. Muszę przyznać, że perspektywa wyjazdu w miejsce, w którym jeszcze nigdy w życiu nie byłam, mocno korciła. I jeszcze te żagle – brzmi jak niezła przygoda. No ale przecież nie mogę – egzamin, muszę się uczyć i nie wiem kiedy będzie, nie mogę wyjechać, bo co jeśli okaże się, że termin wyznaczą właśnie wtedy kiedy mnie nie będzie? Walczyłam z pokusą. Ale nagle padło hasło: „No bądź spontaniczna!” Złamałam się. W środę zdecydowałam, że w sobotę jadę na żagle (co jak na mnie jest niezłym wyczynem; jestem z tych, co to muszą mieć wszystko zaplanowane dużo wcześniej). Pojechałam.
Początki były dosyć stresujące… kto będzie w załodze, kto będzie sternikiem, jaką łódkę dostaniemy… i jeszcze ten żar z nieba. No i niestety… sternik – najważniejsza osoba na jachcie – porażka. Typ człowieka, na widok którego otwiera się nóż w kieszeni. Jeszcze nic nie zrobi, nie powie, a ty chcesz go zamordować. Przeszkadzało mi w nim wszystko: wygląd, zapach (miał chyba wodo- i mydło-wstręt), sposób w jaki mówił, a przede wszystkim to że władza uderzyła mu do głowy. A! no i ta jego „skarbonka”, którą ukazywał za każdym razem jak się schylał, siadał czy kucał – MA-SA-KRA!
Koleżanka początkowo faktycznie na początku się mną „zajmowała”, do czasu… dzień po tym jak przyjechaliśmy do Giżycka dołączył do niej jej… hmmm… chłopak (?). Nie będę się tu wdawać w objaśnianie zawiłości jej życia. Od jego przybycia zaczęłam się czuć jak piąte koło u wozu. Fakt, na jachcie były jeszcze 3 inne osoby. Zakochana para oraz pan od fizyki. Dziewczyna – prześwietna, jej facet – OK. Pan od fizyki – well… powiedzmy, że nie miałam z nim o czym rozmawiać. Zatem czułam się mocno odosobniona.
Nasz pan sternik, był tak upojony władzą i jednocześnie tak panicznie bał się żeglować, że w moim odczuciu na jachcie non stop była super napięta atmosfera. Koleżanka powtarzała, żebym wyluzowała, odpuściła… ale nie potrafiłam.
Pierwszy raz byłam na żaglach, ale jakieś tam wyobrażenie miałam o tym jak to wygląda. Najwyraźniej miałam wyidealizowany obraz żeglowania. Sądziłam, że jacht ma to do siebie, że ma postawione żagle, że buja, przechyla się. Pan sternik miał zupełnie inną wizję. Fakt, rozkładał żagle – nie osobiście, robili to pozostali panowie na pokładzie – wydając przy tym super formalne polecenia, których nie jestem w stanie przytoczyć i oczekiwał, że pozostali równie formalnie będą mu meldować przyjęcie i wykonanie polecenia. Przy najmniejszych przechyłach kazał albo refować żagle (chyba dobrze zapamiętałam nazwę, a oznacza ona lekkie składanie żagli, zmniejszanie ich powierzchni; if you know what I mean) , albo całkowicie je składać. Wtedy jedynym źródłem napędu był silnik spalinowy… ju hu… cóż za frajda :/
I tak się męczyłam do piątku. Nawet nie chciało mi się wychodzić na pokład, z resztą i tak pogoda tak się skiepściła, że co chwilę padało i było bardzo zimno. W piątek nie wytrzymałam. Stwierdziłam, że nie dam rady dłużej wysiedzieć na tej łódce, muszę się z niej w jakiś sposób wyrwać. Zaczęłam kombinować. W dzień przyjazdu do Giżycka za sprawą koleżanki (oczywiście) poznałyśmy chłopaków, którzy wynajęli sobie łódkę i mieli zamiar pływać we własnym zakresie (my byliśmy na wyjeździe zorganizowanym i pływaliśmy 5-łódkowym stadkiem). Już w sobotę proponowali nam, żebyśmy się do nich przesiadły i pływały z nimi. No ale nie mogłyśmy, bo przecież miał dojechać do nas chłopak koleżanki, a ja sama nie miałabym nawet na to odwagi. Do TEGO piątku. Zapytałam, czy na jedną noc mnie przygarną. Zgodzili się. Zatem musiałam w jakiś sposób dostać się do Giżycka. Tylko jak? Moja załoga wymyśliła sobie, że tej nocy będą cumować gdzieś „na dziko” – czyli w bliżej nieokreślonym miejscu. A z dziczy z całą pewnością nie przedostanę się tam, gdzie chcę iść. Zaczęłam szukać wśród pozostałych „naszych” łódek. Znalazłam. Uprosiłam sternika, żeby przyjął mnie na pokład i przeniosłam wszystkie moje rzeczy. Nie mogłam przestać się uśmiechać.
W końcu poczułam co to znaczy żeglować. Oni się po prostu bawili tym pływaniem. Na pełnych żaglach, z przechyłami (czasem bałam się, że nie dam rady się aż tak zaprzeć i wpadnę do wody). W końcu poczułam jakieś emocje podczas pływania. Cały czas siedziałam na pokładzie i za nic nie przeszkadzał mi fakt, że wieje silny wiatr. To chyba te emocje mnie grzały. A poza tym na tej łódce panowała zupełnie inna atmosfera – wyluzowana, spokojna, wesoła. Nie było formalnych komend od zestresowanego sternika, okazało się, że te same polecenia można wydawać jakoś tak zwyczajnie, bez tego całego skomplikowanego słownictwa. Jak ja żałowałam, że od samego początku z nimi nie pływałam.
Z tą, jakże cudowną załogą dopłynęłam do portu Wilkasy – ok. 5km od Giżycka. Serdecznie im podziękowałam za pomoc, zabrałam mój plecak i ruszyłam w dalszą drogę. Tym razem sama. Pieszo. Z pomocą GPSa dotarłam do portu docelowego. Byłam z siebie niezmiernie dumna. A tyle mi ta droga radości sprawiała, że szłam z uśmiechem na twarzy. Ludzie pewnie myśleli że co najmniej nienormalna muszę być – obładowana (plecak, szmacianka, torebka), idzie sama, gapi się w telefon i co gorsza się do niego uśmiecha…
Do tej pory nie mogę wyjść z podziwu dla samej siebie, że byłam w stanie odłączyć się od grupy i na własną rękę wędrować po miejscu, którego w ogóle nie znam. Ale absolutnie nie żałuję, że tak postąpiłam. Chociaż przez te ostanie dwa dni coś się działo. Przeżyłam moją małą przygodę, która niesamowicie mnie uszczęśliwiła i pozwoliła poczuć wolność. To było genialne. Od powrotu do domu, mam wrażenie, że coś się we mnie zmieniło. Jakoś tak bardziej optymistycznie się zrobiło. I bardzo mi się to podoba.
A teraz pozostaje mi czekać na egzamin (tak, już znam termin), a zaraz po nim jadę z J. i A. do Krakowa – miejmy nadzieję świętować.
A teraz….Keep Calm and Carry On:) W oczekiwaniu na wspomniany egzamin:D