Dzisiaj post gościnny i dobrze Wam już znana K. Zapraszam !
Jak to się czasem dobrze składa… nie mogła wytrzymać w zagraconym, mikroskopijnym biurze, zatem usilnie szukała nowej pracy. Jak szalona rozsyłała CV. Aż tu nagle, telefon zadzwonił: „Pani Prezes chciała zaprosić na rozmowę”. Nie no, oczywiście, przecież Pani Prezes się nie odmawia! Pojechała i dostała tę pracę.
Ulżyło jej, cieszyła się niesamowicie, że może uciec z tej rupieciarni, od postrzelonej pani „kierowniczki” oddziału. Jednak nie była to radość na takim samym poziomie jak ta, kiedy udało jej się wyrwać ze szkoły. Nie. Tym razem podeszła do tematu na chłodno. Po co popadać w euforię, a później niepotrzebnie się zawieść? Już raz to przeszła, powtórka z rozrywki nie była jej potrzebna.
A wtedy nastała pandemia – wymarzony moment na zmianę pracy, czyż nie? Z jednej strony super, że udało się znaleźć coś nowego, bo w rupieciarni zapewne nie przedłużyliby jej umowy, ze względu na sytuację – no bo jak tu obsługiwać cudzoziemców, którzy nie mogą nawet wjechać do Polski? A skoro nie ma cudzoziemców to nie ma pracy. Z drugiej strony natomiast, poszła w nowe miejsce, a tu wszyscy na homeoffice, nawet nie miała się do kogo odezwać za bardzo. Na szczęście, kilka osób zostało dzielnie w biurze. Miała komu zadawać pytania z serii „nowicjusz na pokładzie, nie ogarnia systemu”, a dziewczyny cierpliwie i z pełną wyrozumiałością udzielały odpowiedzi na każde z nich. Uff…
Trzeba przyznać, że w nowej pracy było zupełnie inaczej. Skończyło się codzienne marudzenie o tym jak to jej źle – zauważyła to nawet J. I faktycznie tak było przez pewien czas. Dopóki wdrażała się w nowe obowiązki i miała zajęcie to nie było tragedii. Z czasem natomiast, wszystko zwolniło niemal do zera. Siedziała niemal przez 8 godzin bezczynnie. Zaczynała pracę o 8 a o godzinie 10 miała już wszystko ogarnięte. No i jak tu teraz wytrwać do 16? Nie lada zadanie! Biorąc pod uwagę, że przyzwyczajona była do takiej pracy, gdzie nie miała czasu nawet skoczyć do toalety. Zaczęło ją to mocno dobijać, bo ileż można siedzieć bezczynnie?
Początkowo bezczynność zapełniała sobie odrabianiem prac domowych ze studiów, ale te dobiegły końca. Zatem rozesłała swoje CV do biur tłumaczeń w nadziei, że może ktoś przygarnie taką nowicjuszkę. No niestety. Znalazła jakieś praktyki – super, będzie zajęcie. Ale jak tylko znalazła praktyki to jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki w pracy zaczęło się dziać – nie, że jakieś poważne sprawy, same drobnostki, ale na tyle intensywnie, że nie było kiedy zająć się praktykami. Jak na złość.
A teraz czeka na kurs, tłumaczeniowy „ofkors” – ma się rozpocząć w połowie września. Zapowiada się bardzo ciekawie. Jedyną jego wadą jest to, że odbędzie się w formie online – a mówiąc szczerze, po całym semestrze studiów zdalnych ma już po dziurki w nosie takiej formy nauki. No ale cóż zrobić. Za nic nie odpuści, w końcu wypatrzyła go już rok temu, ale ze względu na studia właśnie nie zapisała się na wcześniejszą edycję – co za dużo to niezdrowo.
Uparła się – chce zostać tłumaczem. Jeszcze nie wie jak to zrobić, ale dopnie swego. W końcu ma już doświadczenie w wywracaniu swojego życia do góry nogami 😉
A teraz… Keep Calm and Carry On:)